Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/101

Ta strona została przepisana.

Nareszcie bezczelność fałszerzy doszła do zenitu, a śladu dotąd — żadnego!
W owych wiekach nie rozumiano jeszcze owej manipulacyi śledczej, tak wykształconej za naszych czasów. „Pieniądz się toczy — mawiano — a któż wie, gdzie jego początek i jak się dostał do ręki“.
Hanza znalazła się w kłopotach.
Po dziesięćkroć otrąbiono na rynku wielką nagrodę za wykrycie fałszerzy. Wysłano ostrzeżenia do wszystkich miast hanzeatyckich.
W takich to ciężkich tarapatach był pan Olderman, gdy wprowadzono doń Rudolfa.
Zmierzył on młodzieńca, badawczem spojrzeniem, potem skinął nań, aby siadł przy nim — nie spuszczając zeń oczu.
— Nie kontent jestem z ciebie, Rudolfie. Zawiodłeś moje oczekiwanie.
— W czem, panie? — spytał Rudolf spokojnie, odgadując odrazu przyczynę gniewu swego opiekuna po rozmowie z ojczymem. — Spełniam sumiennie obowiązek, jakiście na mnie włożyli, a że nie mogę być niczem innem, jak tylko sobą, że nie potrafię przezwyciężyć swojej natury, to przez to sądzę, aa nie popełniam żadnego występku. Jestem takim, jakim mnie Bóg stworzył.
— Milcz, zuchwalcze! — odrzekł gniewnie Olderman. — Nie możesz być sobą, bo nikt na tym świecie sobą nie rozporządza. Każdy z ludzi musi się poddać władzy wyższego, a i ten wyższy ma nad sobą najwyższego, a nad najwyższym jest Bóg. Jesteś sługą związku, On twoim panem, twoim mistrzem! Dla niego, przez niego egzystujesz i dla niego tylko pracować, czuć i myśleć, powinieneś. Co znaczy twoje pobratanie się z wrogami Hanzy? Jest-że to czynem rozumnego i oświeconego człowieka