Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/105

Ta strona została przepisana.

nazywał, i wierzył nieomylnie w jego umysłową wyższość. poddając się jej nieraz bez szemrania i bez oporu.
Za, to zmów bywały chwile, że czysta i bogobojna dusza Folcharda wywierała swój wpływ na przedsiębiorczego, obliczającego a nie przebierającego w środkach Otberta.
Byli oni obydwaj starszymi czeladnikami, czyli jakby — po dzisiejszemu się wyraziwszy — subjektami. Oni dostawali towary, oni naznaczali cenię i prowadzili rachunki dzienne. Folchard miał prawą stronę kramic, Otbert lewą. Każdy z nich znów miał pod sobą młodszej czeladzi dwudziestu i po dziesięciu terminowych chłopców.
Otóż Folchard był niejako busolą, kierownikiem su mienia swojego towarzysza. On rozcinał wątpliwości, gdy szatan złego nagabywał Otberta, i póty go molestował, póty przekonywał, aż wreszcie tamten, śmiejąc się niby, a w gruncie pod grozą słuszności i prawości — ustępował.
I byliby ci ludzie życie całe przeżyli z sobą, jak bracia, gdyby nie szatan, który wszedł między nich i z tej pary uczciwych nie zrobił szelmowskiej spółki — we trójkę.
Tym szatanem był Pater-noster-macher.
Były, są i będą zawsze istoty, które, niby pająki trujące, z zdrożności ludzkich pokarm ciągną. Calem ich zadaniem w życiu — wietrzenie zgnilizny. Gdy ją zwietrzą, rzucają się na nią, jak hyeny, i ona ich tuczy.
Mąż nadobnej Agaty, której sprzedał swoje nazwisko, dostrzegł w młodym Otbercie namiętną żyłkę zbogacenia się. Nic łatwiejszego, jak rozdmuchać tę żądzę, i nic łatwiejszego, jak młodą niedoświadczoną gło-