chę zadarty, ale kształtny, misternie wykrojony, co prawie zawsze oznacza delikatność uczuć.
W oczach błyszczał rozum, a na ustach igrał uśmiech, ten uśmiech, co to przypomina Cervantesa lub Montesquiego.
Jest godzina piąta z południa.
Ciepły wietrzyk pogodnego maja muszcze drzewa i krzewiny przydrożne.
Słońce sypie złote blaski na całą, tę pstrokacizną ludzi i koni.
Gościniec, tak pracowicie ręką Niemców wykuty, zniża się z gór Morawii.
W głębi na północy sinieją lasy oświęcimskie.
Gwar, śmiechy, przekleństwa — jak w ciżbie ludzkiej.
— Rudolfie, moje dziecko — rzekł Sowizdrzał do młodzieńca — gdzieś ty podział swoje niebieskie oczy, co tak wesoło; patrzały? Czy ci strach tych borów, które tam przed nami, sinieją? To wesoła ziemia dobrych ludzi!
I zanucił piosenkę w języku, który był obcym dla wszystkich:
— Gdziem nie bywał, gdziem nie płynął,
A Krakowa-m nie wyminął:
Bo w Krakowie dobrzy ludzie...
— Hę? Co? — przerwał mu młodzieniec z wykrzykiem, jakgdyby ze snu przebudzony. Potem, oglądając się trwożnie po towarzyszach, przyciągnął błazna do siebie, popatrzał nań jakgdyby z niedowierzaniem i rzekł półgłosem:
— Ty umiesz... po polsku? Skąd ty umiesz?
Ale również zdziwiony był Sowizdrzał.