Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/110

Ta strona została przepisana.

— I jakaż to ma być przysługa, którą nam oddać pragniesz?
Wierzynek nie przestał śmiać się szyderczo.
— Otóż takim cię widzieć chciałem, Oldermanie.
— Bez słów próżnych. Jaka przysługa?
— Wielka, bo chcę was ocalić od ruiny.
— Ty?... Wiesz o fałszerzach monety?
— Wiem.
— I odkryjesz ich?
— Jak klątwa będzie zdjęta, tego samego dnia zaprowadzę was w miejsce, gdzie schwytacie złoczyńców.
— A jakąż mi dasz rękojmię?
— A jakiejż chcesz rękojmi od człowieka uczciwego, niewinnie spotwarzonego przez was? Spojrzyj mi w oczy, Oldermanie! Myśmy kupcy i znamy się na cenie rzetelnego słowa. Czyś mnie kiedy złapał na oszustwie?
— Nigdy — rzekł Olderman, spuszczając wzrok przed Wierzynkiem.
Po chwili zaś dodał:
— Padłeś ofiarą interesu, tak nam nakazywała taktyka kupiecka. Wy nie umiecie się bronić, a my idziem... choćby po trupach. Trzeba ugiąć przed nami głowy a nie stawać na drodze. Wasz handel zginął i już się nie podniesie. Nasz zawładnął światem.
— Jeszcze nie zawładnął, Oldermanie, i nie daj Boże, aby kiedy miał zawładnąć!
— Mówisz o Moskwie? Kto ma Nowogród, temu i Moskwa otworzy swoje bramy.
— Mówię o sumieniu. Wyście sobie powiedzieli, że wszystko kupić i że wszystko sprzedać można. I udawać wam się to będzie do czasu, ale przyjdzie chwila, gdzie, aby być w zgodzie z tem szatańskiem prawem waszem, kawał własnego serca oderwać i rzucić przyjdzie... boć