Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/112

Ta strona została przepisana.

Gdy Wierzynek wyszedł, Niemiec długo jeszcze patrzał na drzwi w ponurem zamyśleniu, potem, jakgdyby zbierając w myśli słowa, które mu wyklęty wygłaszał, mówił do siebie:
— Któż są ci zdrajcy?... Nikt prócz nas dwóch wiedzieć o tem nie może? Byliżby to...
Wstrząsnął się nagle, jakby od ukąszenia żmii.
— Toby było okropne! Ha, zobaczymy.
Potarł ręką czoło, rzucił się na krzesło i znów mówił:
— Sumienie... sumienie. Głupi człowiek. Własne ser ce rzucić na ofiarę ustawom Hanzy! Gdzie idzie o jej byt, o jej dobro, tam serce w rachubie być nie może.
I chodził niespokojny, mierząc izbę tam i z powrotem.
— Odkryjem zdrajców! Inaczej będę mówił, gdy ich zobaczę... Ha,! piekło! ta myśl, jak świdrem strasznym, wierci mi głowę.
W tej chwili drzwi się otworzyły i weszli do komnaty Otbert i Folchard, niosąc klucze i bilans dnia całego.
Olderman ich lubił, miał do nich zaufanie, nie taił — się przed nimi z tem, oo dotyczyło interesów związku, z wyjątkiem rzeczy sekretnych, więc i teraz, gdy ich zobaczył, odzyskał dobry humor na chwilę i już miał na ustach wykrzyknik: „Pożądana wieść“, gdy nagle rzucił okiem na drzwi i całą postać Wierzynka złowroga, tajemnicza, z palcem na ustach, stanęła mu przed oczyma...
Urwał przeto, skinął im uprzejmie głową na dobranoc, a gdy wyszli, znów się pogrążył w zadumie i dopiero świt letniego ranka, zaglądającego przez okrągłe szybki jego okien, Obudził go z odrętwienia.
Zgasił światło, otworzył okno i wychylił się na ulicę.