Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/114

Ta strona została przepisana.

nigdy zrobić nie może, — bo i na coby się ona zdała, kiedy on innym już byćby nie mógł!
Czegóż wreszcie chce ten człowiek? Dlaczego ta nienawiść do wszystkiego, co polskie, kiedy właśnie on kocha to wszystko i gotów za nie życie nieść swoje.
A kto powstaje wobec niego na te świętości, jest mu wrogiem, wrogiem, z którym on gotów stoczyć bój na śmierć i życie.
Niemcy! toż to ci, z którymi Polska od lat niepamiętnych toczy krwawe boje, wydzierając, co oni jej grabili i grabią zawsze. Wszak nasłuchał się tego dużo w gospodzie swojego dziada.
Prawda, że są Niemcy i dobrzy ludzie. W Kolonii spotykał ich dużo, nawet bardzo dobrych i wtedy żałował, że nie są Polakami. A przecież oni nie mówili nic złego o Polsce, ani o ludziach w niej mieszkających. A dziś, ten Olderman, człowiek zresztą dobry dla niego i dla jego matki, ten wre, kipi nienawiścią, gdy mowa o Polakach... i jemu nienawidzieć ich każe, — to przechodzi pojęcie ludzkie!
W mózgu chłopca wątpliwości te i zagadnienia wirowały ciągle w kółko, nie mogąc natrafić na żaden punkt, któryby nagłymi jakimś błyskiem mógł je rozjaśnić.
Przystanął wreszcie i zawołał:
— Ha, mam! to kupiecka zawiść. Wszakże kupcy drą się między sobą i zazdroszczą jeden drugiemu: widziałem to nie raz. Tak, ale ta nienawiść nie do całego narodu się rozciąga... walczą ludzie, ale nie narody. Widziałem w Kolonii Francuzów, Anglików, Włochów... a żadnemu Niemcowi nawet na myśl nie przyszło przeklinać i złorzeczyć całemu krajowi, owszem, ceniono wysoko ich zalety.
Snuł on jeszcze w ten sposób wnioski i przypuszcze-