Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/115

Ta strona została przepisana.

nia, aż wreszcie, nie mogąc już nic znaleźć W mózgu, zakonkludował tem, co mu podyktowało serce:
— Wrogi! wrogi to nasze, naszej ziemi, naszego nieba i naszego powietrza, którem oddychamy!
Wbiegł zdyszany do matki.
Pani Agata przestraszyła się syna.
— Matko! Czem dla ciebie ten człowiek... nie chcę wiedzieć, nie chcę pytać. Masz dlań obowiązki, mam je i ja, ale on wrogiem moim, wrogiem nas wszystkich! Nie chcę dalej spełniać jego rozkazów, nie chcę słuchać jego mowy i nie chcę go widzieć więcej!
— Co się stało, mój synu? Co on ci zrobił takiego, czem cię skrzywdził? i
— Każde jego słowo jest krzywdą i obrazą. On chce, żebym się wyrzekł rodziny naszej, chce, żebym przestał być Polakiem; chce, żebym, nienawidził tego wszystkiego, com kochać powinien a co kochać dla, mnie tak słodko! Dlaczego on to czyni, matko? dlaczego mnie chce zmusić do tego? Ja go nienawidzę, pogardzam nim i nigdy doń więcej nie pójdę!
— Nieszczęsne dziecko!... przestań, na miłość Boga — zawołała kobieta ze łzami, składając ręce — to twój ojciec!
— On? mój ojciec?
— Tak! nadeszła wreszcie ta chwila, gdzie ci to powiedzieć muszę, kiedy on powiedzieć ci tego się wzbrania.
— On moim ojcem! — powtarzał Rudolf machinalnie, wodząc oczyma po izbie i przypatrując się przedmiotom wszystkim, jakby je po raz pierwszy zobaczył w życiu. Potem skierował wzrok na matkę i patrzył w nią długo oniemiały; wreszcie twarz chłopca oblała się rumieńcem, spuścił oczy ku ziemi i umilkł.