Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/116

Ta strona została przepisana.

— Nie złorzecz mi, dziecko moje! byłam płochą i słabą dziewczyną, poszłam za nim z rodzicielskiego domu, nie zważając na przekleństwo twojego dziadka, i wlokłam długi żywot łez i hańby. Ten człowiek, prócz starań czułych o mnie, nic mi więcej dać nie mógł... wiesz o tem dobrze. Znosiłam wszystko z poddaniem i pokorą. Wreszcie nadeszła chwila, że miano mnie jak ladacznicę wyświecić z miasta... i wtenczas... wtenczas zmuszona byłam oddać rękę człowiekowi, którego nienawidziłam z głębi duszy... ale musiałam... dla ciebie!
— O moja biedna matko! nogi twoje całuję i oblewam je łzami. Kocham cię więcej jeszcze za przebyte męczarnie, ale tego człowieka, który ci to wszystko zgotował... nienawidzę.
— O, nie! nie! nie mów tego, dziecko najdroższe. Jam go kochała i kocham go dotąd, pomimo, strasznego obłędu jego duszy.
— Kochałaś go, matko, i dotąd kochasz, ty, córka Ziemby?
— Tak, moje dziecko. On temu nie winien, że nienawidzieć i szkodzić musi; to wina ich wszystkich. To Hanza! Och, gdybyś ty go znał, synu! i poznasz poznasz go bliżej... bo on ciebie przygarnie, on nie opuści swego dziecka... bo on cię kocha, kocha niezmiernie! Och, gdybyś ty go widział, kiedy nadbiegła wieść o zniszczeniu kompanii kolońskiej, która nam wiozła ciebie... Słuchaj, słuchaj, Rudolfie! ten człowiek posiwiał, postarzał się o lat piętnaście...
— Dziwne mi, matko, prawisz rzeczy, tak dziwne, żem ich pojąć nie w stanie. Jednak dusza i serce moje będą zawsze po tamtej stronie... i ty, ty matko, musisz tam pójść ze mną. Matko najdroższa! spełń dla twojego syna jeszcze tę jedną ofiarę... jedyną! Porzuć ohydny