Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/118

Ta strona została przepisana.

związek z człowiekiem nędznym, z którym cię konieczność sprzęgła, a wróć tam, gdziem ja odnalazł to wszystko, coś ty stracić musiała!
— Nie mogę, dziecko moje, ojciec mnie nie przyjmie. I gdzież pójdę? do ludzi obcych, których się wyparłam dawno? I czyżby oni podali mi dziś dłoń przyjazną, kiedy mnie nienawidzą tak, jak i jego? Zostaw to wszystko, mój synu, Bogu! niech on pokieruje nami dalej...
Chciała jeszcze coś mówić, ale Rudolf już jej nie słuchał; wybiegł prędko.
— Co będzie z nami, co będzie?... och, to przekleństwo ojca poczyna się spełniać, Boże, mój Boże! gdyby mi go stracić przyszło... umarłabym! Ale nie, nie, tego nie będzie! Zgrzeszyłam ciężko, ale czyż nie odpokutowałam winy?
Kobieta klękła i pogrążyła się w niemej modlitwie, ale do tej modlitwy, jak dysonans, jak zgrzyt jakiś okropny, mieszało się wspomnienie lat ubiegłych i wiecznie to przekleństwo ojca grzmiało, jak trąba ostatecznego sądu.
Zrozpaczona niewiasta podniosła się z klęczek, odwróciła głowę i wydała przeraźliwy krzyk.
Poza nią stał szatan.
Był to Detmold.
— Czyż to ja was tak przestraszyłem, nadobna Agato?
— Czego żądacie?
— Łaskawego spojrzenia, trochę waszej życzliwości, odrobiny zaufania w zamian za cześć głęboką i uwielbienie, jakie mam dla was.
— Nie rozumiem was, panie. Cóż wam po tem wszystkiem? Zresztą nienawiści ani nieprzyjaźni nie miałam