Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/122

Ta strona została przepisana.

Wierzynek, idąc zwolna przez kościół. — Ani się spodziewają, jak straszne jutro ich czeka.
Po roku i dwóch miesiącach mógł się wreszcie przechadzać na ulicach Krakowa.
Nie stąpił kroku, żeby nie spotkać znajomych, lub przyjaciół; trzeba było z każdym się witać, każdemu opowiadać, bo ludzie wówczas byli gadatliwi a wszystko wiedzieć chcieli.
Gdy doszedł do domu brata swego na Mikołajskiej, gdzie go czekano z upragnieniem, upłynęło godzin parę, i byłby może doń doszedł aż pod wieczór, gdyby syn, ująwszy ojca pod ramię, nie uwolnił go od natrętów i ciekawych.
Dom Wierzynka podobny był w tej chwili do owego domu ich protoplasty, gdzie to królów raczono, bo i tu była uczta, uczta wspaniała, na jaką się tylko wówczas zdobyć można. Nie było na niej królów, ale co najprzedniejszego z mieszczan, szlachty i dygnitarzy koronnych znaleźć się mogło w Krakowie, to zaszczyciło ten dom, już wówczas starożytny.
Eks-wyklęty z rozradowanem obliczem zbliżał się do domu przodków, bo ujrzał na ulicy całą familię swoją, w godowych szatach, idącą na jego spotkanie i ścielącą mu drogę wonnem kwieciem.
Starzec padł w objęcia brata i rozpłakał się rzewnie. A gdy ujrzał u nóg swoich wnuków, bratanków, bratanice, siostrzeńcowi i całą litanię młodego pokolenia, trzeba go było ująć pod ręce, bo omal nie zemdlał z wielkiego wzruszenia.
Wprowadzono solenizanta na górę, gdzie znów trzeba było przyjmować powinszowania i ukłony.
Wszelki ceremoniał to kanon średnich wieków. Bez uczty, bez ceremoniału nic ważnego stać się nie