Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/123

Ta strona została przepisana.

mogło w świecie, a te uczty i ceremoniały trwały nieraz tak długo, że zapominano, ex re czego one trwają. Dlatego też tak mało się robiło wówczas.
Na takiej uczcie wszystkie zmysły uraczyć trzeba było. Muzyka pieściła ucho, kadzidło powonienie, wzrok jaskrawe barwy, któremi sala ubrana być musiała; dotykano się palcami ciepłych kąsków, aby je smakować potem. Serce wreszcie rozradować musieli wesołkowie, śmieszkowie, błaznowie, — im ich więcej, tem uczta w lepszym tonie.
Posadzono wreszcie starca za stołem na podwyższeniu, skąd mógł objąć okiem całe grono gości i rodzinę.
Zaledwie się jednak pokrzepił jadłem i trunkiem, zaledwie się zoryentował w całem tem towarzystwie rozochoconem i wesołem, wzrok jego zatrzymał się na czemś, co znów chmurą powlokło jego oblicze.
— Kto to ten młodzieniec — spytał brata — co siedzi tam przy starym Ziembie?
— To jego wnuk.
— Wnuk, z kogo?
— Z jego córki.
— Jakiej?
— Ma przecież córkę za tym Niemcom Justusem Knabe, Pater-noster-macherem.
Starzec się zerwał, jakby polany ukropem.
— Wnuk jego, syn tego nędznika? co ty mi prawisz!
— Ale nie syn, tylko pasierb. Ten młodzieniec jest bez ojca. Matka tylko się doń przyznała, a kiedyś stary Ziemba, zmiękczony jego łzami i poczciwym gruntem duszy... ot, przytulił go do siebie i dobrze zrobił.
— Dobrze zrobił — powtórzył machinalnie. — A wiesz, kogo mi ten chłopiec przypomina? Jego... naszego wroga... Oldermana.