Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/124

Ta strona została przepisana.

— Czy być może!... Miałżeby to być jego...
— Tak jest. Dziwnie się czasem składa na tym świecie. I powiadasz, że on uczciwy?
— Najdzielniejsze chłopię, jakie znam!
— Wszakże on Hanzeatą? widzę to po jego stroju.
— Tak jest... i wyobraź sobie, że się brzydzi swym stanem. Tylko ulegając woli matki, służyć im musi.
— A, tak?... — Starzec się zadumał... po chwili jednak, jakgdyby nim co wstrząsło, wzdrygnął się i rzekł do brata:
— Wy się bawcie, a mnie trzeba wyjść niepostrzeżenie. Mam dzisiejszej nocy... spłacić dług.
— Dług?... dziś?... Co ty mówisz!
— Tak, bracie! dowiesz się jutro, za jaką cenę oglądasz mnie dzisiaj w swych progach.
— Czyż tego nie może kto inny uskutecznić?
— Niestety!
Starzec się wymknął niepostrzeżony i, owinięty czarnym płaszczem, podążał przez ciemne ulice ku Sukiennicom.
W bramie czekał na niego Olderman, niespokojny, w towarzystwie sekretarza Detmolda i dziesięciu łuczników.
Udali się na miejsce.
Znaleźli dom pusty.
Wierzynek poprowadził ich wiadomą drogą aż na sam spód.
Nikogo.
Nawet wszelkie ślady zatarto. Wielki komin tylko wskazywał nowo-przybyłym, że tu się odbywać musiały fabrykaty.
Przy kominie jednak leżał... trup.
Był to trup bednarza.