Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/127

Ta strona została przepisana.

pieczni? — i wskazał na Detmolda, który zdał się pogrążony w papierach.
— Pójdź do mojej komnaty.
Otworzył drzwi i pociągnął nieznajomego za sobą.
Mnich się obejrzał po izbie, wreszcie zrzucił kaptur i odetchnął pełną piersią.
Był to Chrzan.
— Kiedy się stało? — spytał Olderman.
— Wczoraj po południu, w lesie po drodze do Cieszyna.
— Opowiedz.
Człowiek ten ciężko oddychał, jakieś wzruszenie gniotło mu piersi; nareszcie, jakgdyby przezwyciężając siebie, ściągnął brwi, potem uderzył nogą w posadzkę, zerwał się z siedzenia i przeszedł parę razy po izbie. W końcu zaczął:
— Bóg mi świadkiem, że chciałem oszczędzić sobie tej zbrodni i chociażbyście mi góry złota dawali, nie byłbym się odważył... ale on porwał mi kobietę, którą kochałem, porwał i zbezcześcił, a potem wyrzucić kazał z zamku, jak psa... poza bramę... w noc zimową... Przeklęty! podły!
— No, no, przestań! tegom nie ciekawy. Mów, jak się dokonało zabójstwo i czyśmy bezpieczni?
Czech zdawał się uspokajać, siadł znowu i rozpoczął: — Onegdajszej nocy była wielka kłótnia między mim a starym księciem, tak, żeśmy go prawie nieżywym zanieśli do łóżka. Przemysław pił nazajutrz dzień cały na umór. Porozpędzał sługi, mnie zelżył i uderzył, grożąc więzieniem i torturami, jeżeli się poważę zbliżyć do starego pana. Wszystko to nie nowina dla mnie. Byłem już lżony i kopany przez niego, ale gdy, wypomi-