Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/129

Ta strona została przepisana.

— O ile w naszej mocy, schronienie bezpieczne mieć będziesz; ale czyś się nie pośpieszył, mój kochany? Czy tem zabójstwem, tak nagle, tak niespodzianie dokonanem, nie ściągniesz nieszczęścia na swoją głowę?
— Jakto? Nie byłoż to waszą najgorętszą chęcią?... Nagle? niespodzianie?... Jakże chcecie, żebym go zabijał, powoli... kłuł szpilkami?... Przypomnijcież sobie dobrze.
— Nic nie chcę przypominać! — odparł groźnie Olderman. — Spełniłeś czyn nieroztropnie... nieopatrznie. Pasya, wściekłość kierowały twą ręką... i my za to odpowiedzialności brać nie możemy.
— Ja na zimno mordować nie umiem. Kiedym wam obiecał śmierć jego, miałem do tego ważne przyczyny a nie wasze namowy.
— Zaspokoiłeś więc zemstę swoją a nam... nie wyświadczyłeś żadnej przysługi. My takich wrogów się nie obawiamy. Bądź jednak spokojny, byłeś wierny zawsze Hanzie, a Hanza wierne sługi nagradzać umie.
Zabójca smutnie pokiwał głową, jakgdyby mówił: „Znam was dobrze“. Potem rzekł głośno:
— Niech się ze mną wola Pana Boga dzieje. Bezpieczeństwo moje jest bezpieczeństwem waszem, bo przecie język mam i gadać umiem.
— Powiedziałem ci, żeś bezpieczny.
Otworzył małe drzwiczki, wykute w grubym murze, które zasłaniał klęcznik, tak, że na pierwszy rzut oka rozeznać ich nie można było, bo stanowiły jakgdyby przedłużenie klęcznika. — Drzwi te prowadziły do trójkątnej baszty, którą oświecało małe okienko, umieszczone wysoko. W baszcie tej było łóżko, stół i krzesło.
— Oto twoje schronienie, dopóki ci bezpieczniejszego nie obmyślę.