Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/14

Ta strona została przepisana.

— Pięści czasem mało, mój synku. Nauczymy cię, jak lisa w dołek złapać.
— Ech, ja sobie z nim poradzę; ale matki mi żal.
— Żal zaszyjesz sobie w nogawicę, on ci nie ucieknie... Ale sza! rozchmurz lice, bo Niemcy na nas patrzą. Już im za dużo tego polskiego gwarzenia. Nie lubią bestye tego, czego kupić, albo wydrzeć nie mogą.
I podśpiewując rubaszną niemiecką piosnkę, pognał do wozów, gdzie go przyjęto z wielkim zapałem.
Tymczasem karawana wjechała w las.
Dzisiaj las dla podróżnika stanowi niewypowiedziany urok spoczynku i wytchnienia, dawniej przenikał go dreszczem tajemnej trwogi.
Ideałem siedziby ludzkiej i spoczynku były mury miasta.
Dziwnie się stosunki ułożyły!
Tak jak dawniej do murów ciasnych, tak dziś do przestrzeni i wolnego powietrza ludzie tęsknią.
Wieki średnie to panowanie miast i zamków.
W lesie każdy szmer, każde poruszenie listka szeptało człowiekowi o strachach i wilkołakach, każdy odgłos przywodził na pamięć Ukrytych zbójców.
To też pierwszą myślą każdego była myśl bezpieczeństwa, pierwszym ruchem zapewnienie się, czy ma broń. Gdy się o tem przekonał, zrobił znak krzyża i niepewnym krokiem zapuszczał się w gąszcz ciemny.
Słońce jeszcze dosyć wysoko, zanim się skryje, staną na nocleg w Żywcu.
Dniem pociągną przez całą długość księstw Oświęcima i Zatora.
Cisza...
Wszyscy w nią zasłuchani z poszanowaniem pewnem.