Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/15

Ta strona została przepisana.

Rozmowa umilkła, czasem wyrzeknie się jakieś słówko półgłosem.
I konie, jak ludzie, są powściągliwe, strzyżą uszami, nie parskają.
Wozy nawet, ciągnione zwolna a ostrożnie, wydają mniej turkotu; czasem tylko słychać uderzenie o korzeń jakiś lub o kamień.
Wtem furman u pierwszego wozu krzyknął: Halt!
Ober-furman podskoczył, Rudolf się zsunął prędko z wozu, a poważny buchfirer wytrzeszczył oczy szeroko.
Konie wpadły w dół głęboki, przekopany przez całą szerokość drogi.
Wyminąć go niepodobna.
Z obu stron zagradza drogę gąszcz lasu.
— Zasadzka! — wykrzyknęły wszystkie usta.
— Baczność! — woła ober-furman.
Na otwartem miejscu wobec wroga Niemcy są nie do zdobycia.
Tworzą, z wozów tabor, uprawiany później tak korzystnie przez husytów czeskich.
W gęstwinie lasu wobec niewidzialnych potęg walczyć ciężko.
Gdzie napastnicy?
Jeszcze ich niema, czekają ciemnej nocy, tymczasem rzucili im zaporę, której przebycie trochę czasu zabierze.
Przebyć rów głęboki i szeroki trudność nie wielka.
Ażeby go przebyć, potrzeba go zasypać.
Na to Hanza jest przygotowana.
W jednej chwili, na skinienie ober-furmana, błysnęły topory i gałęzie drzew Wypełniają rów; inni go zawalają ziemią.