Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/152

Ta strona została przepisana.

jego stronie prowadziły drzwi do sklepu Pater-noster-machera, dalej, o kilka kroków po tejże samej stronie, schody na górę. Prawa strona była pusta i gładka W głębi wyjście ma małe podwórko.
Tylko co na nie wszedł Folchard, gdy nagle się zatrzymał, bo zdało mu się, że słyszy rozmowę.
Słuchał ciągle; głosy ludzkie wyraźnie dochodziły, jakgdyby z pod ziemi.
Wzdrygnął się mocno, ale zapanował nad bojaźnią, a niech raz umysł taki oswoi się i pozna całą niedorzeczność urojeń, będzie szedł do piekieł bez drżenia.
Rozróżniał już teraz rozmowę: zdawało mu się, że jest trzech ludzi; dolatywały go niektóre słowa, ale nie wiedział, skąd one pochodzą. Obszedł cały dziedzińczyk i nic nie znalazł. Żadnych drzwi. Ściany bowiem dziedzińca stanowiły tyły innych domostw, łub zabudowań. Przy samej takiej ścianie w głębi stała niewielka stajenka, gdzie chowano zapewne świnie, albo inne jakie domowe zwierzęta. Na środku podwórka była studnia. Zajrzał tam i zobaczył tylko na tle wody, rozjaśnionej płatkiem nieba, jakąś postać, która zdradzała jego ruchy. Był to on oczywiście, a głosy wciąż go dolatywały. I znów wrócił na dawne miejsce, gdzie się korytarzyk kończył, i przystanął — bo mu się zdawało, że wyraźnie usłyszał wymówione imię Otberta.
Tak! ci ludzie rozmawiali o jego przyjacielu.
— Otbert nie zmarnotrawił tych pieniędzy — mówił jeden głos.
— Tak, on je schował, a gdzie je schował, wiedzieć będzie Folchard.
— Jesteście głupcy — powiedział trzeci — ja wiem dobrze. W tym trzecim poznał Folchard kuternogę. Pochy-