Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/156

Ta strona została przepisana.

tarzu w Bremie, czy w Lubece, i czekał tylko sposobności, aby nienawidzonego Detmolda pogrążyć w przepaść.
Walka o byt — to stara jak świat historya!
Kopali ludzie doły pod sobą i spychali się jak najgłębiej. Robili oni swoje a fatum swoje... i tak będzie, dopóki ludzie będą ludźmi.
Schował więc pychę i pazury pan Bonar głęboko, pełnił służbę z całą pokorą tak, że zdumiewał starego lisa Detmolda, a nawet nabawiał go czasami przestrachem.
O kobiecie, którą kochał i synu swoim, zdaje się, że zapomniał całkiem.
Był to związek, który, go skompromitował straszliwie i jemu głównie zawdzięczał swój upadek.
Wyrażał się głośno wobec wszystkich, że gdyby jedna żyłka w jego ciele tętniła dawnem przywiązaniem, wyrwałby ją z ciała. Hanzie nie wolno kochać nikogo i nigdy — prócz Związku.
Jednak baczne oko byłoby wyśledziło dużo zmian w postaci pana Oldermana. Wychudł i postarzał się. Oczy, niegdyś piękne, utraciły dawny blask i zyskały sine obwódki. Widywano go nieraz w ciemnym kącie kościoła leżącego krzyżem, a stary kot Hanzy, Luder, słyszał po nocach wielkie szlochanie w jego komnacie.
Jednak w obowiązkach swych był tak czynny i sprężysty, a wpadał w taki gniew wielki o byle przekroczenie, że położył trupem jednego z czeladników, który mu się stawił hardo.
Bano go się i unikano starannie.
Tymczasem matka z synem nowe rozpoczęli życie.
Kobietę miłość macierzyńska uszlachetniła i odrodziła.