Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/157

Ta strona została przepisana.

Dziś zaczęła błogosławić to nieszczęście, które jej takie szczęście przyniosło.
Dla człowieka, którego kochała tak, że dlań rzuciła dom rodzicielski i lat tyle była mu niewolnicą, a którego bała się zawsze, nie mogąc przeniknąć, — dziś uczuwała obojętność. Nie dawał on jej nigdy całego serca, ale jakiś okruch tylko. Stała między niemi zawsze, niby ściana, różnica pochodzenia, obyczaju, wierzeń. Poddawała się wprawdzie jego rozumowaniu, bo czuła w nim umysłową potęgę, ale wracała zawsze do kącika swych skrytych a najdroższych wspomnień rodzinnych, a te wzmacniały i utrwalały się z łaty.
To też, gdy jej wrócono syna, a ten syn tak czuł i myślał, jak ona skrycie i nieśmiało nieraz myśleć się odważyła, doznała najwyższej radości, ale, nie mając sil tyle, aby te kajdany zerwać, pozostała w nich i nadal, tylko już inną, uszlachetnioną, wielką miłością dziecka.
Przeklęte klejnoty pomogły oswobodzić się kobiecie.
Teraz chodziło o to, aby zapukać do serca starego ojca.
Przyjął ci już wnuka, ale czy przyjmie córkę?
On ją przeklął i wypali się jej dawno, a przekleństwo rodzica spełnić się musi rychlej czy później. Nie cofnąć tego, co w chwili bólu i rozpaczy wyrzuciła z siebie pierś ojcowska.
Wszelkie więc starania obiły się, jak o mur, o starego Ziembę.
Wnuka przyjmował, bo mu chłopak przypadł do serca, uznawał go niewinnym zbrodni matki; o córce wiedzieć nie chciał.
Próżno sprytny nasz trefniś i żartem i satyrą, a wreszcie i poważnemi słowy nękał starego, — nic nie