Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/165

Ta strona została przepisana.

pobiegliwości rządzących, — bo i do czegóżby doszło!
Ubrać się pięknie i wspaniale, to szczyt rozkoszy, tak kobiety jak i mężczyzny — bez różnicy wieku.
Nie ponuro, nie smutnie wyglądał świat ówczesny, ale barwnie, jaskrawo, błyszcząco. A w tych barwach, w tych szatach błyszczących, chłodzili ludzie nie jak my, sztywni j chłodni, ale tętniący kipiącem życiem młodzieńczości.
Śpiew, śmiech, gwar towarzyszył orszakowi z kościoła do domu.
Sowizdrzał z całą zgrają wesołków rozpoczynał pochód, dzwoniąc w dzwonki i błyskając zwierciadłem. Na głowie siedziała mu sowa jako godło.
Ten błazen jest potrójnie dumny i szczęśliwy — bo i cóż to on zrobił?
Rozdmuchał drzemiącą iskrę polskiego ducha w sercu chłopaka. Wprowadził go w świat polski i pogodził z dziadem; skąd znów dostał się do domu Wierzynków, gdzie znalazł taką oto lilijkę i gdzie w końcu przyjęto matkę.
To też trefniś krzyczy na całe gardło, że jest starostą dzisiejszej uroczystości i że od niego muszą wychodzić rozkazy, co do urządzenia i porządku całej zabawy.
Starzy i młodzi przyzwalają z ochotą i z pobłażaniem, boć go znają i wiedzą, co potrafi — i już naprzód cieszą się z mnóstwa figlów, jakie płatać będzie.
A ma on na swoje rozkazy cały legion pomocników. Każdy chętnie mu pomoże, bo i cóż lepszego na tym świecie od zabawy?
I oto staje już orszak pod domem, gdzie się ma odbyć wesele.