Tego krzyku nikt nie usłyszał w tumulcie.
Zamaskowani, jak przyszli, tak poszli; w izbie się przerzedziło, tylko pan młody gdzieś zniknął i odszukać go daremnie się silą.
Skromny niegdyś sekretarz krakowskiej Hanzy, Detmold Szwarcbach, dziś jej radca i prawa ręka, obdarzony wielkiem zaufaniem, był dnia tego bardzo ożywiony i uradowany.
Radość jego objawiała się w ten sposób, że szczypał wszystkich po policzkach, częstował kułakami, gryzł sobie paznogcie i podskakiwał i uderzał hołubca, słowem wychodził Ze zwykłej swej skóry ślimaczej.
Wszyscy, co go znali oddawna, zapewniali, że nigdy go takim inie widzieli i że to niechybnie oznacza spłatanie komuś wielkiego figla, bo pamiętają, że ile razy komu dokuczył, zawsze ogryzał palce, a głos jego stawał się wtenczas piskliwym, wargi mu drgały, a oczy świeciły, jak u hyeny.
Słowem, czy z tej, czy z innej przyczyny, pan radca Detmold był wesoły.
Nie zdarzyło się wprawdzie w Hanzie nic nadzwyczajnego. Wachman, wzięty na tortury, zaraz przy pierwszem pociągnięciu wyzionął ducha i nie powiedział nic o kuternodze, który przepadł, jak kamień w wodę, a