Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/174

Ta strona została przepisana.

— Kto był twoim opiekunem? zapytał Detmold.
— Cóż to za pytanie? Alboż o tem nie wiecie wszyscy? Był obecny tu pan Olderman von Bonar.
Ta prostota, otwartość nieulękła i szlachetna postawa mieszały szanownego indagatora. Postanowił więc odrazu uderzyć w jądro rzeczy.
— Gotuj się na śmierć! — rzekł.
— Człowiek sprawiedliwy i uczciwy jest na nią przygotowany zawsze! — odparł nieustraszony Rudolf, — ale tej kary nie dozwoli wam spełnić...
— Kto? — przerwał Detmold.
— Sumienie.
— Tu niema sumienia; tu są ustawy! — rzekł gniewnie. — Prowadźcie go!
— Stójcie! — zerwał się Olderman.
Na to oczekiwał Detmold.
— Ten młodzieniec jest krwią moją jest moim synem, i włosa z głowy zdjąć mu nie dam!
— Co mówisz, Oldermanie? — rzekł szyderczo Detmold.
— Milcz, podły gadzie, jeżeli nie chcesz, abym ten puginał aż po rękojeść do gardła ci wpakował! Tyś tu urządził sobie widowisko, aby się napawać boleścią moją! Prawda, byłem tyle głupi, żem się wyparł najdroższych uczuć serca dla was, szatani, i za tom skarany został. Ależ przez Boga! jeżeli myślicie, żem zatracił w sobie poczucie ludzkie i dam choćby palec zadrasnąć temu dziecku, toście głupcy!
Porwał się z taką siłą, że stół rzucił radcom na głowy. Potem w jednej chwili przystąpił do Rudolfa, wyrwał go pachołkom i, dając mu broń w rękę, krzyknął:
— Bierz! i brońmy naszego życia.