Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/177

Ta strona została przepisana.

Tu kościół oświadczył się za mieszczaństwem.
Uderzono we wszystkie dzwony i wysłano od Panny Maryi wikarego, aby przemówił do Hanzeatów.
Odprawiono posła z szyderstwem.
Zgorszenie i oburzenie doszło do zenitu.
Posypał się grad kamieni w okna i zabrzęczały szyby.
Było to jednak ukąszenie komara.
Kto za murem i ryglem, ten się śmiał i urągał oblegającym.
Kończyło się nieraz na tem tylko, że sobie nawymyślano wzajemnie.
A nawymyślać musiano.
Walka na języki była tak dobrą, jak na pięści.
Co na wątrobie, należało wypluć.
Grube takie słowo lub przekleństwo zagrzewało do walki, niby tony gromkiej bojowej kapeli.
— Hola, psy parszywe! Hola, złodzieje i łupieżcy!
— Dyabły niemieckie! pamiętajcie, że za jeden włosek Rudolfa jelita z was ciągnąć będziem, aż do ostatniej kiszki!
— Bębny porobimy z waszych skór!
— Upiec tych łajdaków, upiec, jak wieprze!
— Głupiś! a nie wiesz to, że niemieckiego ścierwa i pies nie chwyci, bo by, się otruł? spalić na węgiel gałganów!
Zapalono smolne łuczywa i jęto je ciskać przez otwory do wnętrza. Ale tu zaprotestował ratusz dotąd milczący, wysławszy uzbrojonych ceklarzy i wzbraniając surowo pożaru.
Hanza nie dawała żadnej oznaki życia. Zdawało się,