Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/23

Ta strona została przepisana.

woła Przemysław. — Czy jestem wreszcie księciem Oświęcima i Zatora?
— Póki ja żyję...
— Otóż to! Póki wy żyjecie, to ja mam siedzieć za piecem.
Młodzież podpiła podśmiewuje i zachęca do większej zaciętości. Niewiastki patrzą szyderczo.
— Łatwo to bawić się w świętego i dotrzymywać umowy, kiedy podagra nie puszcza ze stołka! — woła podbudzony syn.
Śmiech wybucha z całych piersi.
— Milcz! milcz, przeklęty! — krzyczy starzec.,
— Wyście wzięli pieniądze od nich, a jam ich nie widział.
— Och, niech siarczysty grom kary niebios dosięże głowę twoją, wyrodku!... ty... ty...
Nie dokończył — padł na stołek omdlały.
Zapanowała, cisza...
Czech stał przy nim nieporuszony, zabraniając sługom ruszać go z miejsca. Patrzał spokojnie po zgromadzonych, których ten widok zda się przeraził na chwilę. Wreszcie, gdy starzec zaczął powoli przychodzić do siebie, usunął go szybko z ich oczu.
Po chwili ozwały się ciche szepty, w końcu głośna rozmowa, dalej wesołość i puhary.
Przekleństwo schorzałego, prawie konającego starca to słabe pociski dla tych młodych zwierzęcych natur.
Dopóki ich coś nie zabolało fizycznie, dopóki nie szarpnęło ich dziecięco-lękliwej wyobraźni, to wszelki taki pocisk prześliznął się po ich gładkiej skórze, niby kropla, rosy po skórze węża.
Któż byli ci książęta?
To zwyrodniali Piastowie.