Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/25

Ta strona została przepisana.

kszyło jeszcze światło, ale usłyszał śmiecił szyderczy i przeraźliwe wycia, które tuż przy nim, wokoło niego, ponad nim się ozwały.
Zdawało się Niemcom, ze każde drzewo, krzak każdy ma twarz potworu, a ten potwór szydzi i wyje i urąga.
Nie mogli pojąć, jakie zastawiono na nich sidła.
Kto jest ten przemożny nieprzyjaciel?
Wszakże z księciem Oświęcima wiążą ich układy.
Układy! Na ten wyraz sami uśmiechnęli się szydersko.
Układy zawierano... aby je zrywać.
Czyż nie podawano jednej ręki do zgody, gdy drugą zaciskano w pięść?
Wprawdzie płacili haracz dość duży staremu Noszakowi, ale któż chciwość łupieżcy zdoła zaspokoić!
Tak myślał głośno buchfirer, na co ober-furman kiwał głową twierdząco.
— Co czynić? — ozwał się wreszcie ostatni.
— Układać się — rzekł chłodno buchfirer. — Jesteśmy w paszczy wilka, bądźmy roztropni, jak węże.
— Hola! prosimy na rozmowę! — ozwał się całym głosem ober-furman.
— Mów! — odrzekł głos jakiś.
— Mów! — powtórzył drugi.
— Mów! mów! mów! — posypało się na wszystkie strony, z rozmaitych tonów, różnymi głosy, w których Niemcy odróżnili kobiece wśród szalonego śmiechu.
— Tu są i kobiety — szepnął ober-furman do buchfirera.
— Tem gorzej.
— Igrają z nami, niby kot z myszą.
— Mają przewagę, my bezsilni.