Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/35

Ta strona została przepisana.

paty do Madziarów ziemi, a potem i dalej aż do Propontidy i niech się spełni to, co się spełnić musi.
Tu się zatrzymał chwilę... przeszedł parę razy po izbie i dyktował dalej:
— Co się tyczy usługnaszych dla wielkiego mistrza Zakonu, te spełniamy święcie i szybko. Wiele oni nam zawdzięczają i wielkich za to możemy wymagać od nich ofiar...
Tu drzwi się zlekka otwarły i wszedł człowiek już lat podeszłych, z obliczem i ruchami przypominającemi kota.
Wszedł po cichu, powiódł bystrem okiem po obecnych i czekał przyczajony, zgarbiony, niby na zdobycz jakąś.
Spostrzegł go Detmold i prawie się podniósł z siedzenia; za: jego dopiero wzrokiem skierował swój Olderman.
— Czego chcesz?
— Jakiś człowiek w ważnym interesie do miłości waszej.
— Kto? skąd?
— Z Oświęcima.
— Niech wejdzie.
Tym człowiekiem był Chrzan.
Stawił się bladym i wylękłym, tak, że na pierwszy rzut oka można w nim było wyczytać klęskę.
— Co was tu sprowadza?
— Nieszczęście!
— Jakie? gdzie?
— Cala kompania kolońska rozbita i zniszczona.
— Szalony! przez kogo?
— Przez księcia Przemysława.
— Kolońska kompania! — powtórzył Olderman, ude-