Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/36

Ta strona została przepisana.

rzając się mocno w czoło — tam jest... — urwał nagle; potem przybiegł z wściekłością do Czecha:
— Księcia Przemysława, powiadasz? Kłamiesz, nędzniku!
— Przysięgam wam — rzekł, padając na kolana, Czech.
— I tyś nie zapobiegł temu? Och, przekleństwo! Przekleństwo wam! Kamień na kamieniu nie zostanie z waszych murów! I ten nikczemnik ważył się? A nasza, umowa? a danina, którą mu się składa? A ty...
Chwycił go za gardło i podniósł w górę, jak piórko.
— Przebaczcie! miłosierdzia! Obaj ze starym księciem nie mogliśmy nic zrobić. Starzec to życiem przypłaci.
— Więc to młody! młody!... Mów, gdzie oni są? Co się z nimi dzieje?
— W lesie żywieckim oczekują ratunku. Książę z towarzyszami i kobietami uciekli, gnani strachem. Okropne, niewypowiedziane nieszczęście... ludzie boją się tam zbliżyć.
— I żądają ratunku, i tyś tu, nędzniku. Ha, przeklęci! ty pierwszy padniesz pod moją zemstą.
Wściekłość, rozpacz szamotały tym spokojnym i zadowolonym przed chwilą mężem.
Rzucił Czechem w kąt izby, tale, że zdawało się resztki tylko jego zbierać trzeba będzie.
Wydał jednak głos cichy i pokorny:
— Ulituj się, panie, nie karz sługi swego. Spełnię wszystko, wszystko, co każesz, i powetuję moją winę.
Olderman go nie słuchał; z zaciśniętemi pięściami oparł się o stół, tak, że zatrzeszczał cały, i gromkiem a urywanem słowem mówił do sługi, co w jednej, nieporuszonej, kociej postawie czekał u drzwi:
— Hartmana z łucznikami!