Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/37

Ta strona została przepisana.

Sługa miał się do odejścia.
— Luder!
— Słucham.
— Cztery wozy kryte i dla mnie telega.
— Dobrze.
— Wyjechać natychmiast, cicho, spokojnie, pojedynczo, przez bramę szewców i tam czekać. Folchard i Otbert niech się stawią. Idź!
Luder wyszedł.
Po chwili zaczął Olderman spokojniej:
— Pojedziesz zie mną, nędzniku. Los twój zawisł od straty, jaką ponieśliśmy. Wielkość jej wyrównywa wielkości męczarni, jaka cię oczekuje.
Czech milczał skulony, nie śmiejąc wydać ruchu i głosu.
Weszło dwóch ludzi.
Były to dwa typy rasy niemieckiej, jakie się dziś jeszcze nad Renem spotykać zwykło.
Gęste złotawe brody i włosy. Twarze czerstwe, okrągłe policzki i pewne podobieństwo w rysach kazały ich uważać za braci, a przecież nimi nie byli.
Odróżniali się tylko wzrostem.
Folchard był wyższy, Otbert niższy i otylszy.
— Zostawiam wam dom — rzekł Olderman. — Rządźcie nim i pilnujcie. Wyjeżdżam.
Obydwaj skłonili się w milczeniu.
Izba opustoszała.
Pozostał w niej tylko Detmold.
Twarz jego wyrażała cały jad nienawiści.
Wstał z siedzenia, wziął w ręce niedokończony list, popatrzał nań, zaśmiał się uśmiechem dyabła, zmiął, potargał w drobne kawałki i rzucił do komina.
Przeszedł się po izbie, przystanął przed krzesłem