Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/38

Ta strona została przepisana.

Oldermana, plunął nań z taką pogardą, że ślina obryzgała poręcz ciemnego fotelu i plamiła go białością, potem siadł na — wojem miejscu i jął na papierze kreślić cyfry. Nakreślił ich całą stronicę, złożył starannie, schował do woreczka, co mu wisiał: u pasa, i wyszedł pomału z izby.




V.
Na pobojowisku.


Pierwsze promienie wschodzącego słońca przedarły się przez gęstwinę żywieckiego lasu.
Oświeciły one coś takiego, przed czemby i dziś zatrwoży! się odważny i trzeźwy umysł.
Wysłani rankiem słudzy Noszaka, gdy ujrzeli miejsce katastrofy, uciekli jak szaleni, roznosząc postrach po okolicy.
W wypalonej przestrzeni lasu, dymiącej jeszcze, walały się rozbite i zwęglone wozy, trupy ludzi i koni.
Porozrzucane szmaty różnobarwnych materyi jaskrawych i błyszczących a zwłaszcza czerwonej dawały pozory kałuży krwi.
Gdzie rzucić okiem, doznawało się wrażenia, jakgdyby wszechpotężna dłoń jakiegoś olbrzyma uczyniła tu z tych ludzi i z tych rzeczy igraszkę, rwąc ich w kawały, a potem rzucając nimi na wszystkie strony.
Na gałęziach drzew wisiały strzępy ludzkiego ciała i podarte szaty.
Dusząca woń spalonych ciał unosiła się parem nad warsztatem śmierci i przyprawiała żywych o mdłości.
Na ziemi deptano po głowach oderwanych od kar-