Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/39

Ta strona została przepisana.

ku, po tułowiach, nogach, rękach, jelitach. Daremnie rozpoznać co do kogo należy.
Masa straszna, jakby wyszła z jakiegoś piekielnego młyna, który to wszystko zmełł, a wśród tego usłyszałeś jęk konających, albo błagalną prośbę ranionych.
Wśród tego strasznego cmentarza najgłośniej wzywa pomocy ten, co się najgłośniej śmiał przed chwilą: Sowizdrzał.
Sam wyszedł zdrów i cały, ale jego towarzysz leży bez ducha, głowę ma osmaloną, jednak rany nigdzie nie widać — a przecież nie daje znaku życia.
Nachylony nad nim stara się go ocucić, trąc mu skronie i wzywa ratunku, ile mu sił w płucach starczy.
Wstaje wreszcie, bo ujrzał opodal baryłkę jakąś. Może to wino. Wino potrafi wrócić życie omdlałemu Rudolfowi.
To nie wino, to śledzie.
Gdzież wino? wszak Hanza wiezie go zawsze pod dostatkiem.
Szukajmy.
Sowizdrzał ma umysł filozofa, a potem jest zajęty silnie ratunkiem chłopaka, którego polubił wielce.
Obraz zniszczenia, który mu się przedstawił, wydobył zień uśmiech politowania.
Nadepnął na trupa, który jeszcze w rękach skrzepłych trzymał mocno szmatę błękitnego atłasu. Na tym trupie błyszczy w słońcu łańcuch z drogich kamieni, te kamienie odkradają światłu promienie i zdają się śmiać szyderczo.
— To pani Małgorzata! — szepnął trefniś z pogardą i poszedł dalej, szukając bacznie owego wina. Ale im więcej się, zagłębiał W ten straszny cmentarz, ogarniała go groza wielka.