Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/40

Ta strona została przepisana.

Myślał nad potęgą tej szatańskiej materyi, która to kiedyś światu tyle klęsk przynieść miała, i klął tego, co tę materyę wymyślił; potem jakby w proroczem natchnieniu mówił do siebie:
— Ha, straszna to siła!... alei tej siły i na dobre użyć można i jeżeli ona jest, to snadź, że być powinna.
Wtem zatrzymał się zdumiony.
Przy jednym wozie, który stał na uboczu ocalały, leżało kilku knechtów. Zbliżył się do nich, popatrzył, posłuchał.
— Śpią.
Targnął jednym mocno, ten zamruczał coś pod nosem i najspokojniej do snu się ułożył.
Drugi zaczął śpiewać, trzeci się śmiał, a potem klął pod nosem.
Czwarty miał w ręku dzbanek.
— Pijani... pijani! bydlęta!... Ha! ha! ha! — zaśmiał się głośno, tak, że echo ten śmiech powtórzyło po lesie razy kilka.
Zestawienie tych pijakowi obok tego strasznego majestatu zniszczenia natchnęło go szaloną wesołością. Śmiał się z całego gardła.
Przypomniał sobie Rudolfa.
— Więc to jest wino... nareszcie.
Wziął dzbanek z rąk pijaka, utoczył wina z beczki i uradowany pośpieszył do nieprzytomnego Rudolfa.
Chłopak, wprzód jeszcze ogrzany ciepłem sercem błazna, zaczął powoli oddychać, a po wpuszczeniu mu do ust ożywczego trunku, otworzył oczy i przyszedł do siebie.
— Co to było? Powiedz, co to było?
— Był to psi figiel, mój chłopcze. Dziękuj Bogu, że cię zachował. Porusz rękami, teraz nogami. Dobrze.