Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/41

Ta strona została przepisana.

— Głowa, mnie boli okrutnie.
— Aha, i osmalonyś ogniem piekielnym. To nic. Przyjdziesz do siebie. Czy możesz iść?
— Mogę.
— Pójdźmy tu prosto przed siebie; jak! się skończą te krzaki, znajdziemy tam polanę, a dalej i drogę. Pójdź... nie oglądaj się za siebie, bo byś zawrotu głowy dostał.
— Dlaczego?
— Nie pytaj i bądź kontent.
I poprowadził go, jak dziecko stroskana matka.
— Słuchaj, tam ktoś jęczy... a tu znów ktoś się odzywa.
— Pójdź!
I za chwilę zniknęli w zaroślach.
A głos dochodził coraz bliżej, coraz wyraźniej, niby nawoływanie jakieś, na które nikt nie odpowiadał.
Nareszcie z drugiej strony inny się ozwał i odpowiedzieli sobie wzajemnie, dalej trzeci i czwarty.
Widocznie wschodzące słońce pobudziło tych ludzi do ruchu.
Najprzód stawił się na placu zniszczenia buchfirer, ze związanemi w tył rękoma, wybladły, drżący, w potarganem odzieniu; dalej trzech dozorców i łuczników kilku.
W czasie wybuchu uciekli, wszyscy, gnani panicznym strachem.
— Rozwiążcie mi ręce! ratujcie! wody! wina! — wołał człek piśmienny, trzęsąc się jak osika.
Popatrzono nań z pogardą, bo wobec grozy, która im ściskała gardła, ten stary dzieciuch budził wstręt.
Padł też wyczerpany i omdlały.
Dzień się rozwijał coraz piękniej, ptactwo radosnym śpiewem budziło się do życia nad tym grobem.
Odszukano zwłoki ober-furmana.