Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/43

Ta strona została przepisana.


VI.
Sowizdrzał.


Zaledwie ich owiał wietrzyk rozkoszny maja, zaledwie się zobaczyli śród pól falujących miodem zielonem zbożem, już i zapomnieli o ponurym lesie.
Obadwaj byli młodzi.
Twarz Rudolfa była twarzą młodego laika lub seminarzysty. Wyrazi dziecinnej naiwności widny był na niej.
Towarzysz zaś jego, krom cudackiego odzienia, które znamionowało jego rzemiosło, zadziwiał na pierwszy rzut oka bystrością inteligencyi, jaka błyszczała z jego twarzy.
Sowizdrzał znał wybornie dróżki i ścieżki wszystkie, bo nieraz uciekał niemi przed pogonią podrażnionych jego dowcipem mieszczan lub kmieci.
Do psikusów, do figli już się rodzą pewnego rodzaju temperamenty. Taki nie przejdzie spokojnie, żeby nie zaczepił, nie bluznął jakimś dowcipem, albo nie splatał figla.
Jak dla, sensualisty i myśliciela pożądana samotność i spokój, tak dla takiego ruch i gwar jest niezbędny. On nawet z kamieniem się w końcu pobrata i z nim rozmawiać będzie.
Rudolf zapomniał wkrótce o bólu głowy, który mu jeszcze dokuczał, i śmiał się wraz z towarzyszem.
Podniety i humoru dodawało im wino hanzeatyckie, w które się Sowizdrzał hojnie zaopatrzył.
Te młode dusze młodego jeszcze wówczas społeczeństwa przechodziły łatwo z jednego uczucia w drugie, niby dzieci, przed chwilą przestraszone lub spłakane, gotowe z lada czego wybuchnąć śmiechem.