Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/44

Ta strona została przepisana.

Till opowiadał Rudolfowi, jakim sposobem trafił na wyborne wino, udawał przytem tak wybornie gesty wyraz twarzy śpiących pijaków, że chłopak brał się za boki.
— No i patrzajże, trzeba było takiego piekielnego ognia i trapów tyle, żeby te bestye upić się mogły. Taka gratka nie często się zdarza. Upić się hanzeatyckiem winem! Rudy Franz leżał do góry brzuchem, z przypalonymi wąsami, a świszczał przez nos, jak na fleciku, a ten baryła Godfried jeszcze przez sen mlaskał językiem. Gdym go zbudził, wybałuszył oczy... ot tak, popatrzał na mnie, potem gębę swoją okropną otworzył, jak wrota bramy Floryańskiej, i śmiać się począł. Pchnąłem go W brzuch tak, że się nakrył nogami, i zabrałem tan oto dzbanek. Ale tobie za ciężko, biedaku — mówił, zwracając się do Rudolfa, który dźwigał dużą baryłkę. — Dawajno, niech ci ją trochę osuszę.
Utoczył wina do dzbanka, siedli przy drodze i popijali wesoło.
— Słuchajno, chłopcze — zagadnął Sowizdrzał — z tego wszystkiego widzę, że ty wolisz mówić Ojcze nasz, niż Vater unser... Prawda?
— Wolę — odpowiedział Rudolf.
— Co to jest ta krew w człowieku! Widzisz, i ja zawdzięczam życie jakiemuś Niemczyskowi, a przecież tylko za matką pacierz mówićem potrafił. Zdawało mi się zawsze, iże Pan Bóg nie rozumie po niemiecku.
— Pewnie, że nie rozumie! — zadecydował Rudolf.
— No, widzisz, tak źle ono nie jest, bo inaczej nie sypałby tyle darów na te bestye. A sypież On im, sypie bez liczby, nie licząc tego, co sami mu jeszcze wydrą.
— A widzisz!
— No, napijmy się jeszcze, będzie lżejsza beczułka.