Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/47

Ta strona została przepisana.

nasrożył się okrutnie i zaczął kląć a krzyczeć w niebogłosy:
— A, podłe dusze! bodaj wam na ostatnim dniu sądu policzono te zbrodnie! Jakże ci tam, mój chłopcze, boli ciągle?
— Hm, hm! — mruknął Rudolf.
— Chodźże, chodź, mój biedaku, toć tu są ludzie, co nam pomoc i siaką taką wygodę dadzą. A łajdaki, bodaj wasi pomsta nieba nie minęła!
Na ten krzyk i przekleństwo Sowizdrzała zaczęli się zbiegać parobki i dziewki, co właśnie zwozili siano.
— Prowadźcie nas do plebanii, ludzie! Widzicie, napadnięto nas w lesie żywieckim, zabrano konie, biednego pachołka mego ogłuszono, tak, że ledwie głowę trzyma na karku. Oj, ty biedaku, biedaku! Żyjesz jeszcze?
— Hm, hm!
— Pleban jest we dworze, hajno.
Sowizdrzał się skrzywił trochę na tę wiadomość.
— Był u nas dzisiaj pogrzeb we dworze, bo umarła jejmość i teraz pleban jest na stypie.
— Prowadźcie mnie do dworu! — krzyknął Sowizdrzał sierdziściej i wyprostował się po rycersku, jakgdyby inną rolę miał odegrać zamiast tej, którą sobie nakreślił.
— Wszakże to pan Jędrzej z Kozichgłów tu mieszka?
— Nie, ino pan z Mączek, pan Mączyński.
— A, prawda! Bartosz z Mączek — rzekł Sowizdrzał.
— Ale nie Bartosz, ino Stanisław.
— A bodajże cię... toż ja zapomniałem w tem strapieniu, że jestem w Makowie u Stanisława Mączyńskiego... I żonę pochował, powiadacie?
— A jużci.