Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/54

Ta strona została przepisana.

niech poprzyczepia do dachów chorągiewki o godłach smoków, jaszczurek, kogutów, niech im da szerokie gotyckie okna o szybach podobnych do dna butelki, oprawionych w metal i błyszczących światłem drogich kamieni przy jasnem słońcu...
Tak mniej więcej mógł wyglądać rynek krakowski.
Pani Agata gości w swoim pokoju dwie osoby.
Są to nasi znajomi: Sowizdrzał i młody Rudolf.
Chłopak siedzi u stóp kobiety i okrywa jej ręce pocałunkami, ona płacze rozrzewniona i uradowana.
Jakże jej pięknie z tym uśmiechem wśród łez!
Snadź i nasz trefniś podziela to zdanie, bo wpatrzył się w ten obrazek i mruży czasem oczyma.
Łzy są zaraźliwe.
— Mam cię, mój ukochany, jedyny chłopcze! Już się przecie nie rozłączymy... Ale wstań, chodź, ja chcę patrzeć na ciebie. Mój Boże, jakiż on ładny, jaki już mężczyzna!
I tu znowu łkania radości przerwały jej mowę.
Wówczas Rudolf się odzywa:
— A ty, matko, mów, mów do mnie ciągle! Twoja mowa to dla mnie aniołów śpiew! Ja tej mowy nie słyszałem lat tyle! O matko moja, matko! ty wiesz, co to jest tęsknota, boś i ty za mną płakała lat tyle... ale ja... ja się trułem przez te lata... ja byłem w piekle. Patrzaj! Kiedym z ust tego człowieka, już na granicy usłyszał dźwięki naszej mowy, myślałem, że serce mi się w piersiach rozpłynie! Bo mowa nasza to ty, matko, to ja w lepszych dniach mego bytu, to całe szczęście moje!
— Jak ty mówisz pięknie i rozumnie — odzywa się matka zachwycona. — Snadź nie nadarmo się tam uczono, mój synu. O moje ty skarby, moje radości wszystkie!