Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/55

Ta strona została przepisana.

Te pieszczoty młodej matki z dorosłym już synem wydawać się mogły patrzącemu z boku, jakby zakochanych parą. Tylko że uczucie macierzyńskie ma pewien nimbus świętości, który rozbudza cześć i szacunek.
I byłyby trwały do nieskończoności te karesy, gdyby nagłe nie ozwały się jakieś głosy z podwórza:
— Till! Till! A gdzie ta bestya się chowa? Till, pójdźże do nas. Nie wiesz to, że dziś kiermasz na Stradomiu? A chodźże!
Matka i syn spojrzeli po sobie, potem popatrzyli na Sowizdrzała, który siedział najspokojniej.
— No, widział kto taką bestyę? Till, czy tam różaniec trzepiesz? Hej, Till!
— Jeżeli nie przyjdziesz, wedrzemy się na górę.
— Czekajcie, ja go stamtąd ściągnę.
— Till, nie czujesz już zapachu pieczonej baraniny i świdnickiego piwa?
Głosów coraz więcej przybywało. Zdawało się wreszcie, że cała gromada ludzi stoi przed domem.
Rudolf otworzył okno, pani Agata pobiegła doń. Spojrzeli na podwórko: Niema nikogo.
Gdy wrócili od okna, Sowizdrzała już nie było.
Zostali sami.
Sztuczka błazna dowiodła delikatności jego uczucia.
Zdaje się, że też na to czekał Rudolf, bo, obejrzawszy się raz jeszcze po izbie i zapewniwszy, że drzwi zamknięte, pociągnął matkę ku oknu i rzekł drżącym głosem:
— Jakże żyjesz, matko, z tym człowiekiem, którego nienawidziłaś zawsze, i który ci tyle łez i utrapień sprawił w życiu? Och, uspokój się, teraz ja czuwać będę