Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/68

Ta strona została przepisana.

karą wielką. Tylko wiek go od niej uwolnił. Och, ale ci rozbójnicy zapłacą mi za to wszystko sowicie!
Siadł na krzesło, kobieta okryła jego głowę pocałunkami.
— Ileż to pan mój zmartwień i kłopotów ponosić musi! Czemuż to ja ich z połowę nie mogę ci odebrać, aby ulżyć ciężaru!
— Dałaś mi więcej, Agato: dałaś mi tego syna, którego kocham z dziwnem, dziwnem przywiązaniem! W nim widzę siebie.
— Och, bo i podobny do was! A choć nie wie, żeś mu ojcem, miłuje cię. Sama natura mówi mu o tem.
— Niechże mu mówi jak najczęściej i najdłużej, kiedy ja mu tego powiedzieć nie mogę!
— Nigdy? — szepnęła niewiasta, przytulając się ku niemu.
— Może kiedyś, gdy śmierć zapuka do drzwi.
— Och, to nie chcę, nie chcę! bo i cóżby się z nami stało?
Nie mówmy o tem, Agato; jam tu przyszedł nabrać miłości i wesela dla, znękanej duszy. Nie myślmy o przyszłości, cieszmy się tem, co nam dziś daje. Patrz, przynoszę ci pięknie klejnoty, któreśmy znaleźli w gruzach rozbitej kompanii. Nie należą do Hanzy, więc zabrałem je, jako swój łup. Niech zdobią twoje piękne ramiona.
I tu zawiesił na niej łańcuch Przemysława, wydarty niegdyś baronowi, a zdobiący piersi pani Małgorzaty.
Klejnoty zawsze dziwnemi drogami chodzą.
Przyroda musiała je tworzyć w przekleństwie.
W wiekach średnich każdy drogi kamień, prócz materyalnej wartości, posiadał talizman jakiś.
Noszono je na piersiach, niby amulety zaszyte w płó-