Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/70

Ta strona została przepisana.

Pokłonił mu się głęboko i stanął przy drzwiach, nie śmiejąc bliżej przystąpić.
— Pójdź, chłopcze! Tu-m nie Oldermanem, ale przyjacielem twojej matki i twoim.
Wziął go przyjaźnie za rękę i poprowadził ku oknu.
Kobieta ze złożonemi na piersiach rękoma, z obliczem w płomieniach, patrzała się na tych dwóch ludzi, tamując oddech w piersiach. Ktoby ją był widział w tej chwili, wyczytałby wyraz najwyższej; macierzyńskiej dumy i szczęścia.
Olderman spojrzał na nią, wciąż trzymając chłopca za ręce. Widać i jemu coś z uczuć matki się udzieliło, bo poczerwieniał cały, potem, nie mogąc zapanować nad sobą, złożył mimowolny pocałunek na jego głowie i mówił drżącym ze wzruszenia głosem:
— Pragnę być dla ciebie ojcem i zyskać twoją miłość i zaufanie. Powiedz mi więc, chłopcze, czyś zadowolony z twojego losu? Czy masz życzenia jakie?
Gdyby Rudolf był-mniej dzieckiem, byłby coś więcej odgadł z tego zachowania się dwojga ludzi. Ale jego na świat poglądy były jeszcze dziewicze, a potem — poważna myśl jakaś zaprzątała mu głowę — Spojrzał więc w oczy Oldermanowi, a widząc w nich dobroć taką, rzekł obejmując jego kolana:
— Dzięki wam składam za waszą opiekę nade mną, panie, ale ja jej nie godzien, bo oto najpokorniejszą prośbą, jakąbym zaniósł do was, mogę urazić łaskawość waszą.
— Mów, chłopcze, śmiało. Młodość ma przywileje mówienia prawdy. Mów. co ci serce dyktuje.
— Darujcie mi więc, panie, ale ja... nie chcę służyć w Hanzie.