Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/71

Ta strona została przepisana.

Kobieta poskoczyła ku niemu. Olderman brwi mocno zmarszczył.
— Dlaczego? — spytał.
Chłopak zrazu uląkł się strwożonej matki i groźnej miny Reinholda, ale szybko i stanowczo zapanował nad sobą.
Dlatego — rzekł z siłą — że kocham swobodę i nie mogę być niewolnikiem.
Jakiś atawizm krwi słowiańskiej zagrał w żyłach chłopaka, a słowa i nauki Sowizdrzała padły na grunt podatny.
— Skąd wziąłeś te myśli, chłopcze? To nie z niemieckiej, ale z jakiejś barbarzyńskiej duszy one wyszły.
— Nie z niemieckiej — rzekł Rudolf poważnie — bom ja nie Niemiec.
— Ty? A czemżeś ty, głupcze?
— Jam Polakiem.
Wyraz ten wprawił Oldermana w osłupienie. On pierwszy raz go usłyszał. Wiedział, że kraj, w którym żyje, nazywa się Polską, ależ ludzie zamieszkujący to Niemcy, Reszta zaś niegodna jest nazwy człowieka, bo kto tylko garnie się ku światłu i chce nim być, musi być Niemcem.
W jego pojęciu Rudolf, schodząc z tego szczebla człowieczeństwa, schodził do błota. To tak, jakgdyby dziś ucywilizowany Berlińczyk stawał się nagle Samojedem albo Zulusem.
Wziął go zrazu za obłąkanego, lub pijanego. Popatrzył nań niespokojnie i badawczo, potem rozśmiał się serdecznie i całe to zachcenie wziął za jakieś mary gorączki młodzieńczej. Poklepał Rudolfa po ramieniu.
— Tyś dzieckiem jeszcze, większem nawet, aniże-