Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/78

Ta strona została przepisana.

— Idę.iąię tułać po świecie. Nie siądę, nie wypocznę pod twym dachem, bom przeklęty. Nie dotknę twojej dłoni, by ci nieszczęścia nie przynieść. Odchodzę... pamiętaj o moich. Bądź zdrów! Może posłyszysz o mnie.
Ziemba patrzał nań długo, potem chmurny wzrok spuścił w ziemię, jakgdyby walkę staczał; postąpił krok ku niemu, znów się cofnął, — wreszcie rozwarł szeroko barczyste ramiona, uścisnął gościa i za stołem chciał sadzić.
— Dom mój i serce — twoje! Przestałem wierzyć w klątwy, co je niemiecka nienawiść zażegła.
— Nie, bracie! za stołem twoim nie siądę, bo nie chcę, abyś dzielił mój los,... Ja cię proszę o opiekę nad dzieckiem.
— Będziesz ją miał.
— Bogu cię oddaję!
— I ja ciebie!
Gdy za wyklętym zamknęły się podwoje, Ziemba padł na kolana przed ukrzyżowanym Chrystusem, wzniósł ręce do góry i taką wygłosił modlitwę:
— O Chryste mój, Zbawicielu świata! Za wszystkie łzy moje — i rozpacze daj mi dożyć kiedyś wesela, daj mi dożyć, o Banie, chwili tryumfu nad gadem, co trapi lud nieszczęsny, daj mi dożyć, o Panie, albo zabierz mnie już do siebie! Amen.
Starzec leżał jeszcze długo krzyżem na ziemi i płakał rzewnemi łzami.