Ludzi wyjętych z pod prawa noc kryła swoim płaszczem bezpiecznie.
Municypalność spała na oba uszy.
Nikt się nie poważył wyjść wówczas na ulicę, trzeba było kohorty całej pachołków z latarniami i łuczników.
Chodzili tylko rabusie i żebracy, lub ci, dla których życie i bezpieczeństwo niewiele było warte.
Dom, w którym zniknęli jednej nocy Otbert z kuternogą, stał przy końcu ulicy św. Mikołaja i opierał się o gruby mur miejski.
Był to niepozorny mały budynek parterowy z facyatką. Nad drzwiami wisiała na długim haku beczułka, okuta w świecące obręcze, mająca być szyldem bednarza.
Dzielnica ta składała się z samych takich kletek, trzymających się murów i baszt miejskich. Zwano ją też Podmurzem. Tutaj mieściło się to wszystko, co w samem mieście, ze względu bezpieczeństwa albo zbytniej obrazy nosów, oczu i uszu pomieścić się nie mogło, np. kowale, ślusarze, alchemicy, — słowem, mający do czynienia z ogniem; dalej garbarze, oprawcy, konowały i t. p.
Noc pochmurna, i dżdżysta. Z poza szpar okiennicy jednego z okien domku przedziera się słabe światło.
Zbliżyła się jakaś postać i puka we drzwi.
— Kto? — spytał głos z wewnątrz.
— Brat — odpowiada przybyły.
— Drzwi się otwarły i ten sam głos zapytał: