Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/80

Ta strona została przepisana.

— Sam? — Lecz zaledwie spojrzał na przybyłego, cofnął się przerażony.
— Kto wy? Czego chcecie?
Przybyły wydobył w milczeniu sztylet i błysnął nim przed oczyma człowieka.
— Rozbój, zdrada! — zakrzyczał przerażony.
— Milcz, bo zginiesz!... Głupcze! ty nie rozumiesz, że wszystko odkryte, i że twoje życie na włosku? Milcz, jak grób, jeżeli się chcesz zasłużyć sprawiedliwości.
— Sprawiedliwości? O panie, panie! — jęczał człowiek, padając na kolana pod magnetycznem spojrzeniem nieznajomego. — Nie gubcie mnie, jam nie winien! Po śmierci starego alchemika nająłem ten dom, nie wiedząc o tej Sodomie. Wciągnięto mnie mimo mej woli!
— Wierzę. Włos ci z głowy nie spadnie, gdy mi będziesz posłuszny. Otóż słuchaj, Janie Pokorny: nie powiesz ani słowa nikomu, żem tu był! Od twojego milczenia bezpieczeństwo twoje zależy. Gdy słowo piśniesz, zgubiony jesteś tej chwili. Gdy zamilczysz, włos ci z głowy nie spadnie.
— Uczynię wszystko.
— Prowadź mnie do warsztatu.
Przelękły człowiek wziął lampę i drżący udał się naprzód.
Szli przez wązki korytarz, przewodnik otworzył jedną izbę, w której obok rozmaitych sprzętów i utensyliów stała w kącie niewielka szafa. Otworzył ją ostrożnie, w szafie wisiały suknie, schylił się, nacisnął sprężynę i dno szafy odskoczyło.
Pod szafą okazał się otwór, dalej schody.
Schody te wiodły do malej okrągłej piwnicy, zawalonej beczkami różnej wielkości; z piwnicy wychodziły