Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/83

Ta strona została przepisana.

Poczuli iść po schodach.
— Chętniebym się tej bestyi pozbył. Gdyby tak Józef dał się nakłonić...
— Porzuć go. Nie dosyć, że już nas trzech w tej sprawie?
— Czterech — szepnął Pokorny, który zamiast snu, jak mu to zalecił kuternoga, puścił ucho za nimi.
— Czy myślisz, żebym go tak zostawił? — mówi ciszej kuternoga. — Ot, upieklibyśmy go w tym kominie, a potem zagrzebali gdzie pod murem...
Weszli do pierwszej piwnicy i zbliżyli się do kadzi.
Kadź była otwarta.
— Patrzajże, ten bestya tu był pomimo mego zakazu! Czegóż on tu mógł chcieć?
— A gdyby nas zdradził? — spytał, chwytając za rękę kuternogę, Otbert.
— O to się nie boję. Jego zbrodnia jest mi rękojmią.
— Darują mu.
— Świętokradztwa? nigdy! Z zabójstwa żony by się wykpił, ale z kradzieży poświęcanych medali i relikwii to trudniej.
Weszli do dolnej piwnicy.
Otbert zdjął ubranie wierzchnie, towarzysz jego uczynił to samo.
Pater-noster-macher rozpalił ogień.
Otbert zbliżył się do stołu.
— Wszystko poprzewracane! — rzekł. — Słuchaj, Justysie, ja mam złe przeczucie. Ten nędznik wydał mi się dziś jakimś dziwnym. On tylko udawał pijanego.
— Przekonamy się o tem; teraz do roboty.
Ogień buchnął, metal się topił. Potem nalewano go w formy, skąd wychodził w kształcie monety.
Każdy taki pieniądz Otbert znów ogładził i opiłował,