Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/86

Ta strona została przepisana.

Tutaj-to obijały mu się o uszy wieści niedalekiej walki z krzyżactwem i całą teutońską hydrą. Wieści te były zrazu głuche, potem się stawały coraz wyraźniejsze i głośniejsze.
Lica gorzały ogniem i pobrzękiwano kordem.
Czuć tu było całą lawę wewnętrzną wściekłości i wiekowej zemsty za wszystkie krzywdy nasze.
Rudolf słuchał tego wszystkiego i młoda krew kipiała w nim wrzątkiem, — i stawał się coraz bardziej dzieckiem tej ojczyzny, sam nie wiedząc nic o tem.
Poznał on prędko, czem to dla nas zaborczy i drapieżny geniusz Teutonów. Wiedział, jak tam orężem a tu kulturą swoją i przemysłem wyciskają krew z narodu i żyją jego sokami, zawistni przytem chwały i powodzeń tej ziemi. Odgadł ich nieludzką i egoistyczną politykę — a zestawienie przyszło samo z siebie i nasuwało się na każdym kroku.
Po skończonej robocie, nad wieczorem, kiedy zamykano już sklepy, Rudolf nie szedł nigdy do miasta, aby, w gospodzie pod Złotą lilią zażyć wypoczynku, albo pod Czarnym orłem zabawy, ale szedł z trefnisiem do miodosytni Ziemby.
Na szyldzie domu wymalowany był wielki niedźwiedź czarny, wybierający — miód z barci. To stare godło utrzymało się po dziś dzień na naszych miodnych zakładach i kto wie, czy nie staremu Ziembie winniśmy jego dowcipną inwencyę.
Była to obszerna bardzo izba drewnianego budynku, podparta filarami, które szły dosyć gęsto we dwa rzędy bliżej ścian głównych, tworząc środek próżny, niby aleję.
Poza stołami, ustawionymi pod ścianą, siedzieli gęsto mieszczanie i kmiecie, racząc się wybornym trunkiem