Poważny Ziemba rzadko się zjawiał w gospodzie, wyręczając się liczną czeladzią i synem. Nie usłyszałeś tu niemieckiej mowy, bo Ziemba znieść jej nfe mógł, — a i żaden Niemiec przyjść się tu nie kwapił, przekładając nad nasz trunek swoje świdnickie lub wrocławskie piwo.
Był pamiętny dzień dla mieszkańców kleparskich.
Oto nadbiegły do Wawelu dziwne wieści. Stary mistrz krzyżacki, Konrad Jungingen, umarł, na jego miejsce wybrano młodego jego siostrzeńca, Ulryka Jungingena, tchnącego niepohamowaną chęcią boju i srogą dumą.
Mówiono o wypowiedzeniu wojny Polsce i o wtargnięciu Krzyżaków do ziemi dobrzyńskiej.
— Wojna więc! — powtarzają wszystkie rumianie i wąsate usta mieszczan kleparskich, pomiędzy którymi zjawił się za gościnnym stołem i sam gospodarz.
Ale od wypowiedzenia tej wojny do samej akcyi jeszcze bardzo daleko. Lato jeszcze upłynie i przyjdzie zima i nie jedno polskie serce pęknie z żalu i boleści, nie jedna głowa spadnie.
Dziś się wojna wypowiada i w tydzień niespełna stoją pułki na polu bitwy, — dawniej lata upływały, nim je uorganizować a cóż dopiero zgromadzić można było.
Ale że serca polskie skore zawsze oddać się nadziejom i radości, więc i tu puszczono im wodze i bito Niemców na miazgę.
Sowizdrzał śpiewał znaną wówczas piosnkę:
Idzie Witold po ulicy,
Niosą za nim dwie szablicy.
— Niech żyje książę Witold! — huknęły głosy.