Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/89

Ta strona została przepisana.

źnie ku trefnisiowi, podczas gdy ten wziął za ręką zdziwionego Rudolfa i wyprowadził go na środek.
— Przezacni i sławetni panowie I Ten młodzieniec, który tak pięknie a gorąco przemawia za Polską, nie jestże godnym być jej synem i czy każdy z was nie szczyciłby się takim potomkiem?
— Oczywiście! — krzyknęli kupą. — Zacna krew! dobra krew!
— A oto widzicie, że stary pień tego rodu wypiera się swej krwi.
— Bodajżeś przepadł! Gadaj do rozumu! — krzyczał Ziemba — skądżeś go wytrzasnął?
— Syn waszej córki Agaty.
— Ten? — krzyknął Ziemba, zbliżając się ku Rudolfowi. — Mojej córki?... Ja nie mam córki, błaźnie!
— Choćbyście się sto razy jej wyparli, to ot ten tu kłamstwo wam zada. Czyż tak przemawiać może Hanzeata, wychowany wśród Niemców, gdyby nie był waszym wnukiem? Dziadowska krew przez niego gada! To się znaczy, że oskrobiesz mnie z wierzchu, jak ci się podoba, będziesz mnie karmił kluskami i poił piwem, ubierzesz w swoje suknie, będziesz mi nawet w głowę wbijał jak ćwieki swoją mądrość. Wywieziesz mnie tam, gdzie się chmiel po tykach wije; ale tego, co jest, we mnie, niczem nie zgłuszysz i nie wyrugujesz!
— Mądrze, mądrze!
Stary Ziemba stał osłupiały, wpatrując się w Rudolfa. Miotały nim naprzemian różne uczucia: to gniew na Sowizdrzała, to wstyd, to wreszcie podziw i jakby iskra współczucia dla chłopaka, który nie wiedział, co z sobą począć. Wreszcie się odezwał Rudolf:
— Jeżelić jam rzeczywiście wnukiem waszym, toć pozwólcie, że ręce wasze ucałuję.