Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/90

Ta strona została przepisana.

I tu postąpił ku odurzonemu starcowi.
— Przekląłem...
— Moją matkę... wiem o tem. Aleć może ja będę tym, co naprawi jej błędy. Nie brońcie mi waszej dłoni, dziadzie! Ona już odpokutowała za swoje.
— No, no, dalibóg, mówi dobrze! — ozwały się głosy.
— Uściskać takiego!
— Przebaczcie dziecku, które nic nie winno.
— Czemuż ona z, nim nie przyszła? — mruczał starzec.
— Dużoby wskórała! — odrzekł Sowizdrzał. — A toć nie bądźcie gorszym, niż się wydajecie!... Wargi wam drżą pod wąsem a oczy się zaczerwieniły... Po cóż tu dłuższej mitręgi! Nam bo tu wszystkim już się chce zapić tę sprawę, a wy wciąż mitrężycie.
— Bodajeś przepadł, Odrzykołku niegodziwy!... No, jakeś mój wnuk, to i pójdź do dziadowskiego serca! Gdybyś był Niemcem, nie spojrzałbym na ciebie, choćbym cię widział w błocie. Aleć takim... biorę cię.
I starzec otworzył drżące ręce, aby krew swoją przytulić.,
Dopieroż posypały się grzmoty śmiechu, radości i winszowań, i uścisków. Pito słodki miód, gdy do izby weszła poważna i wysoka postać Wierzynka.
— Wyklęty... wyklęty — szeptano i powtarzano z ław.
— Nie obawiajcie się — rzekł przybyły — nie zasiądę z wami za stołem. Przychodzę tylko przestrogi jednej wam udzielić: Nie bierzcie talarów Hanzy... bo są fałszywe.