Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/92

Ta strona została przepisana.

Nie było dnia, aby do kościoła nie pukała gromadka ludzi, la ci ludzie t.o Żydzi w towarzystwie swych chrzestnych ojców i matek.
A każde z rodziców chrzestnych niosło ze sobą suknię, aby zrzuciwszy z neofitów żółtą hańbiącą, w nową ich przystroić.
Nigdy jeszcze Kościół nie obchodził takiego tryumfu, ale też nigdy mniej na niego nie zapracował...
W kościele Panny Maryi obchodzono najsolenniej akt chrzcin.
Prowadził neofitów Wawrzyniec Wierzynek, brat wyklętego Mikołaja, wraz z swoją żoną, synem i córką, tylko co wyszłą z klasztoru Elżbietą.
Było to dziewczę ośmnastoletnie, ale z twarzą takiej anielskości i dzieciństwa, jakie się spotyka na obrazach średniowiecznych mistyków.
Wychowanie ówczesne klasztorne tworzyło z tych młodych pączków lilie czystości i nadawało wyrazowi ich twarzy ów seraficzny nieziemski wyraz.
To ciągłe zatapianie się w świętych przedmiotach i oderwanie od rzeczywistości, gdy potem wrócić do niej trzeba, było, odbijało się w ich rysach jakiemś zdziwieniem niewinnego dziecka.
Zatruty oddech świata nigdy tam poza tę kratę klasztorną się nie wśliznął.
Bo i czem to były te klasztory średniowieczne?
My dziś nie pojmujemy ich ekstazy, ich dewocyi — a dzisiejszy klasztor mniszek, ze swoją najostrzejszą regułą, nie da nawet słabego pojęcia o klasztorze piętnastego stulecia.
Dziś mniszka, przyłożywszy ucho do zamku swej celi, posłyszy głosy kipiącego i gwarzącego miasta, a te