Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/93

Ta strona została przepisana.

głosy przyniosą do jej mózgu myśli, idee, obrazy i to wszystko, czem ludzkość żyje i co się w niej: odbywa...
Do klasztorów ówczesnych nie dochodziło żadne echo, bo zwykle wysuwano je na ubocze i obwarowywano murem grubszym, niż fortecę.
Światem dla nich całem i niebem były mistyczne malowidła świętych i męczenników płci obojej, do których się modliły w dzień i w nocy — w ekstazie, która dochodziła do tego, że czartom lub katom, malowanym na obrazach, wydrapywały oczy i biły w nie ostremi narzędziami.
Cóż takie świat i życie na nim obchodzić mógł?...
Elżbieta była wychowanką takiego klasztoru.
Na harfie jej uczuć nie drgnęła dotąd żadna nuta, prócz wzniosłych hymnów modlitwy.
W pochodzie przed wielki ołtarz, dokąd po wysłuchano katechizacyi, do chrzcielnicy Żydów powieść miano, prowadziła ona za rękę rówieśnicę swoją, Rachelę, wnuczkę Jonatasa Hira, najuczeńszego z Żydów krakowskich, zaręczoną niegdyś Józefowi Lewiemu, spalonemu na stosie przez poświęcenie dla ojca.
Dziad jej był ślepym ośmdziesięcioletnim starcem i tak wielkiego szacunku używał w mieście, że go zostawiono w spokoju, pod opieką starszego Wierzynka na Mikołajskiej ulicy.
Wnuczce dał błogosławieństwo, ale sam został w domu, oświadczając, że w wierze ojców chce umrzeć, bo Kościół już żadnego zeń pożytku mieć nie może.
W tłumie, który napełniał kościół, znalazł się i Rudolf — i trzebaż szczęścia czy nieszczęścia, że oczy chłopca, wodząc bezmyślnie po przesuwających się przed nim twarzach, spoczywały na Elżbiecie Wierzynkównie.
Trzymała ona w ręku książeczkę i z niej mówiła